Ofiara została zarąbana deską. Proces mordercy trwa

Lekarz, biegły sądowy stwierdził, że morderca zadał ofierze kilkanaście lub kilkadziesiąt ciosów w głowę. Uderzał z całej siły deską. Dziś przed zielonogórskim Sądem Okręgowym odbyła się kolejna rozprawa w procesie dotyczącym morderstwa w Kalsku.

Oskarżony wszedł na sale sądu ubrany w czarną koszulę i ciemne spodnie. Skuty kajdankami usiadł na ławie pod oknem. We wtorek na salę wdzierały się promienie słońca. Na zewnątrz była ładna pogoda. Od stycznia przewożenie do sądu to jedna z niewielu chwil, kiedy Waldemar K. ogląda świat zewnętrzny, a nie tylko ten, który widzi zza krat.

--- Czytaj dalej pod reklamą ---

Na kolejnej rozprawie dotyczącej morderstwa w Kalsku koło Sulechowa zeznawał lekarz, biegły sądowy. Zanim zaczął odpowiadać na pytania sądu, zapoznał się materiałem nagranym w miejscu mordu na potrzeby eksperymentu procesowego. Wideo zostało odtworzone na monitorze.

Podczas eksperymentu pytania zadawał oskarżyciel prokurator Krzysztof Pieniek, zastępca prokuratoria rejonowego w Świebodzinie. Oskarżony opowiadał o dniu, w którym zatłukł deską swoją ofiarę. – Tutaj leżałem i zadawałem ciosy od tyłu – mówił podczas eksperymentu Waldemar. Wskazał również gdzie była jego ofiara. – Ile ciosów zostało zadanych? – pytał prokurator. – Pamiętam cztery – odpowiedział oskarżony.

Zaraz po eksperymencie sąd wypytał biegłego, który przeprowadzał sekcję zwłok zamordowanego. Z jego opinii wynika jasno, że ofiara dostała przynajmniej kilkanaście lub kilkadziesiąt ciosów w głowę. Zabójca uderzał deską. Biegły podkreślił również, że ofiara po otrzymaniu takiej ilości silnych ciosów, z których przynajmniej jeden był śmiertelny, nie była w stanie wyjść z kurnika o własnych siłach. Tymczasem ciało zostało znalezione na zewnątrz. Biegły podkreślił, że obrażenia na głowie ofiary mogły powstać również od kopania miękkim butem. Możliwe więc, że mężczyzna został przez mordercę skopany na zewnątrz i zostawiony aż umarł. Biegły podkreślił, że ciosy zadawane zza siebie, o których mówi oskarżony, nie mogły spowodować śmierci mężczyzny. Byłyby za słabe.

Co się wydarzyło w kurniku w Kalsku koło Sulechowa? Był 3 stycznia 2012 r. Mroźny dzień. Z pracy wracał lekarz, który przy drodze zauważył leżącego mężczyznę. Na pomoc było za późno. Mężczyzna już nie żył. Na miejsce przyjechała policja i prokurator, który zadecydował o sekcji zwłok. Wtedy okazało się, że ofiara została zatłuczona deską. Morderca uderzał z całej siły w głowę.Śledczy błyskawicznie doszli do podejrzanego. To 30-letni Waldemar K., znany w okolicy meliniarz.

W feralny dzień pił razem z kompanami. Pustostan po kurniku był ich meliną. Z ofiarą nie lubił się od dawna. W pewnej chwili doszło do sprzeczki między mężczyznami. Ofiara, jak wynika z zeznań oskarżonego, miała być za nim i chwycić go od tyłu. Waldemar zadawał ciosy deską na oślep uderzając za plecy. Pobity mężczyzna wyszedł z kurnika, upadł na ziemię i umarł.

To jedna z wersji tragicznych wydarzeń. Druga jest o wiele gorsza. Ofiara miała zostać zatłuczona deską przez Waldemara. Po wszystkim morderca wyniósł ciało na zewnątrz, a sam wrócił do kurnika dalej pić. W chwili zatrzymania przez sulechowską policję był pijany. Jeszcze inna wersja zdarzeń zakłada, że pobity mężczyzna o własnych siłach wyszedł z kurnika. Jeden ze świadków zeznał, że leżał na zewnątrz i charczał. Morderca wyszedł za nimi i w pijackim amoku skopał go zadając śmiertelne ciosy w głowę.