Na sali w ławie oskarżonych 22 osoby, 14 adwokatów i policja. Czterech mężczyzn dowiezionych z aresztów, trzej nadal są poszukiwani. Przed zielonogórskim sądem ruszył proces szajki oskarżonej o kradzież ponad 150 samochodów wartych pięć milionów złotych.
– Niczego nie ukradłem, a oskarżyli mnie o kradzież 25 samochodów – mówi starszy mężczyzna z okolic Zielonej Góry. Razem z nim do aresztu trafili dwaj synowie. Jeden z ich mówi, że przyznał się do kradzieży samochodów tylko po to, żeby wyjść z celi. – Nie miałem innego wyjścia. Z aresztu w Poznaniu przewieźli mnie do Lubska, tam się przyznałem – mówił na sądowy korytarzu.
W ławie oskarżonych łącznie 22 osoby, cztery dowieziono z aresztu. Było ich tak dużo, że zajęli większość ławek. Wśród oskarżonych jest spedytor logistyk, prowadzący własną działalność, pracownik lasów, firmy produkującej słodycze i osoby bezrobotne. Niemal wszyscy mają na utrzymaniu dzieci i żony bądź konkubiny. Część leczyła się psychiatrycznie. Nikt z nich nie ma majątku, chociaż pod sąd część z nich podjechała drogimi samochodami. Nie znają się, tak mówili na sądowym korytarzu. Po chwili część krzyczała „trzymaj się Wiesiu”, kiedy w kajdankach wprowadzano jednego z oskarżonych. Na sali mrugali do siebie, śmiali się.
Sąd w środę 18 lutego nie otworzył przewodu. Nie było takiej możliwości, bo część oskarżonych nie stawiła się w sądzie. Odebrane zostały dane oskarżonych, a proces odroczony został do kwietnia. Czterech mężczyzn wróciło do cel, reszta do domów. Trzy osoby są nadal poszukiwane do sprawy.
Proces to finał śledztwa, które prowadziła zielonogórska prokuratura okręgowa z prokuratorami z Brandenburgii. Chodzi o kradzież ponad 150 samochodów wartych w sumie pięć milinów złotych. Auta były kradzione głównie w Niemczech. Po przewiezieniu do Polski większość samochodów została rozebrana i sprzedana na części. Część trafiła do sprzedaży na zalegalizowanych papierach i przebitych numerach. – Grupa była doskonale zorganizowana, tak dobrze przygotowaną hierarchię spotyka się rzadko – mówi dr Alfred Staszak, szef zielonogórskiej prokuratury okręgowej. W szajce panował jasny podział obowiązków. Byli szefowie oraz osoby odpowiedzialne za kradzieże aut. Inni obserwowali samochody, które miały zostać ukradzione. Jeszcze inne osoby przewoziły je do dziupli w okolicach Zielonej Góry. Tam kolejni członkowie szajki rozbierali je na części, a inni sprzedawali. Prokuratorom nie udało się jeszcze rozszyfrować drogi sprzedaży części z kradzionych aut.
Zlikwidowana grupa to jedna z większych tego typu szajek. – Jeżeli w Brandenburgii rocznie ginie około 350 samochodów, to zlikwidowanie szajki, która ma na koncie kradzież 150 aut jest znaczącym sukcesem – mówi prokurator Staszak.