Do bulwersującego zdarzenia doszło pod Sulechowem. Dwa psy wybiegły z posesji i zaatakowały starszego pana idącego z dwoma końmi na łąkę. Konie zaczęły uciekać ciągnąc seniora na uprzęży. Mężczyzn trafił do szpitala, a konie zostały mocno pogryzione.
Mój tata, jak co rano wyprowadzał konie na łąkę. Klasycznie, starszy pan z rowerkiem prowadzi dwa nieduże koniki na wypas. Rutyna powtarzająca się co najmniej od 20 lat, zawsze tą samą trasą. W pewnym momencie, z jednej z posesji wybiegają dwa psy, obydwa z wyglądu amstafy. Atakują konie, które w panice zaczynają się bronić rzucając zadem i przednimi nogami w charakterystyczny sposób. Ojciec zostaje powalony i poturbowany przez spłoszone konie. Nie może wstać obijany przez broniące się w panice zwierzęta. Konie uciekają ciągnąc za sobą zaplątanego w uwiąż starszego człowieka, psy je gonią. Na szczęście linka pękła. Uciekają w stronę ruchliwej o poranku drogi wojewódzkiej nr 278, następnie wzdłuż niej. Przerażony ojciec, dobiega do mojego domu i krzyczy o pomoc.
Biegnę. Wsiadając w auto usłyszałem tylko, że psy konie zaraz zagryzą, biegną na Sulechów. Jadę, rozglądam się, nie ma. Powiadamiam służby. W myślach wizja tragedii. Wpadną pod samochód, dopadną je psy, kogoś stratują. Ludzie odprowadzali w tym czasie dzieci na autobus do szkoły, czekali na transport do pracy. Dojeżdżam do przystanku. Poznają moje auto z daleka, energicznie przy tym wskazując w którą stronę pobiegły konie.
W stronę promu. Kolejny natłok czarnych scenariuszy. Pan na promie pokierował w stronę „starej Odry”, pędzę, ale już asfaltem, żeby im zajechać drogę. Dojechałem, widzę idą. Powolutku podchodzę, już prawie je mam, z krzaków wyskakuje jeden z psów. Konie w popłochu znów uciekają. Na szczęście, pies być może wystraszył się moich krzyków i zawrócił. Spoglądam na nogi, wybiegłem w gaciach, nie ważne.
Plus taki, że widziałem gdzie biegną konie. Zawróciły, doszedłem informację, że pies schwytany przez właścicieli. Auto w krzakach, prowadzę koniki, jeszcze nie wiedząc jak poważnie się zrobiło. Dochodząc do domu widziałem, że coś nie pasuje. Ojciec nie stał pod bramą jak zwykle i nie wypatrywał. Siedział za to w podwórku na krześle ciężko oddychając i jęczał z bólu. Wierzcie, mi to twardy człowiek. Przyjechała karetka, zabrali ojca.
Czas na oględziny koni. Koszmar. Pogryzione nogi, chrapy, żuchwa, wymiona, piersi i zady. W efekcie, siedem ran szarpanych, liczne zadrapania. Szybki telefon do weterynarza, w słuchawce „będę za godzinę”. Tamuje krwawienia, czekam. W międzyczasie Darek przywozi opatrunki. Po przyjeździe Pani doktor, czas na szycie. Poszło w miarę sprawnie. Po kilku godzinach dzwoni tata, prosi żeby ktoś przyjechał. Pojechała szwagierka. Efekt: Stłuczone biodro, zwichnięty obojczyk, skręcony nadgarstek i liczne stłuczenia na nogach i rękach. Na szczęście bez złamań.
Emocje już opadły, stąd też pisze do was na chłodno. Dziś przez kogoś nierozwagę, mogłem stracić ojca, mogło dojść do ogromnej tragedii w przypadku zderzenia z samochodem czy stratowania ludzi, dzieci. Często prowadząc konie na łąkę bądź z powrotem, idziemy całą rodziną. Ja, żona i dwie małe córeczki. Nie chcę nawet myśleć co by się wydarzyło gdyby to był akurat ten moment.
Na koniec, dodam jedynie, że to nie pierwsza sytuacja z tymi akurat psami. Przypadek…? W zeszłym roku, jesienią, jeden z nich przegryzł siatkę przedostając się na moje podwórze i zaatakował mojego psa. Mimo, że to owczarek niemiecki (kto zna Bandziorka ten wie…), niemiałby szans z amstafem. Wtedy agresor miał kaganiec i obrożę, a ja bylem nieopodal i odciągnąłem, udało się. Odpuściłem.
Dziś, dwa agresywne psy w typie amstafa nie miały nic. Poniżej przedstawiam wam, efekt ich porannej działalności. Szkoda jedynie, że właściciele piesków nie poczuwają się do winy. Mam nadzieję, że chociaż wyciągną wnioski. Ponadto, policja i straż miejska zostały poinformowane o zaistniałej sytuacji, a sprawa jest rozwojowa. Ze swojej strony, chciałbym ogromnie podziękować zaangażowanym w pomoc przy poszukiwaniu koników, wszelkie przekazywane informacje i dostarczone środki opatrunkowe.