Jeżeli komuś wydaje się, że przejście strażackiej komory dymowej to kaszka z mlekiem, to jest w wielkim w błędzie.
Pomieszczenie faktycznie jak każde inne. Metalowa konstrukcja przypominające labirynt trochę jak z sali zabaw. Faktycznie tylko trochę. Kiedy pomieszczenie zostaje zadymione, włączone błyski, nagrzewnice i dźwięki pożaru w całkowitych ciemnościach, nie jest już tak przyjemnie. Jest jeszcze jedno utrudnienie. – Zanim strażak wejdzie do komory dymowej musi zmęczyć się biegnąc na bieżni i chodząc po drabinie bez końca – wyjaśnia mł. bryg. Dariusz Mach, szef zielonogórskich strażaków.
Dopiero zmęczony strażak w pełnym oprzyrządowaniu i z aparatem tlenowym wchodzi do komory. Tam prawie nic nie widzi. Musi iść na tzw. czuja. Namacać sobie dosłownie drogę. W tym czasie czuje prawdziwe gorąco z nagrzewnic i słyszy dźwięki identyczne do tych, które słychać podczas pożaru domu. To nic miłego.
Komora ma „swoje utrudnienia”. W jednym z miejsc strażak musi zdjąć butlę tlenowa z pleców, bo inaczej nie przeciśnie się. Makabra w ciemnościach i dymie.
Po wyjściu strażaka, który zna komorę dosłownie pot spływa mu po czole. To pokazuje jak trudna przeprawa czeka w komorze dymowej.